"Dzięki Wam dzieją się cuda"
Jak tu zacząć moją historię z serduszkiem? Pewnie od "dzień dobry"!
Opiszę to, co spotkało nas, jakie mieliśmy szczęście, bo dwa razy spotkała nas sytuacja, o jakich się w telewizji słyszy, że za długo się czekało na karetkę, a nam się udało! I to dwa razy!
To była trzecia ciąża. Chłopcy po terminach, urodzeni bez żadnych komplikacji, więc jakże być mogło inaczej w tej ciąży? Tym razem miała być córeczka i od początku pokazała, że pójdzie swoją drogą.
Wszystko było OK, gdy nagle w nocy, w 31 tygodniu odeszły mi wody. Byłam przerażona, bo to przecież o wiele za wcześnie. Torba nie spakowana, nic nie poprane, mąż zawiózł mnie do miejscowego szpitala, gdzie zaspana pani otworzyła drzwi do izby przyjęć. Później na ginekologii młoda pani doktor mnie zbadała i stwierdziła że nie ma rozwarcia, ale nie przyjmą mnie tutaj, bo nie poradzą sobie z takim maluchem więc wysyłają mnie do Białej Podlaskiej. Zaczęła dzwonić po karetkę, ale okazało się że trzeba by było na nią czekać ponad godzinę, chyba, że mamy samochód i mąż mnie zawiezie. Do Białej mamy ponad 60 km i sama nie wiedziałam co robić. Pani doktor też nie wiedziała co doradzić, bo czekałaby mnie ponad godzinna jazda samej z mężem, w środku nocy, z odchodzącymi wodami w 31 tc. Dostałam zastrzyk celestonu na rozwój płuc dziecka i pojechaliśmy. Leżałam na tylnej kanapie samochodu z podkulonymi nogami, modląc się, by nic się nie zaczęło i by z dzieckiem było wszystko okej. Godzinna podróż wydawała się wiecznością, na szczęście nic się nie wydarzyło.
Gdy dojechaliśmy do szpitala do Białej Podlaskiej pani położna była zaskoczona, że mnie szpital wypuścił w takim stanie. Zostałam zbadana, zrobiono USG i zostałam przyjęta na oddział. Tam walczyłam o każdy dzień dla mojej malutkiej, by jak najdłużej wytrzymać. Najważniejsza była dla mnie moja córcia. Moja sala była obok wejścia na intensywną terapię noworodków. Widziałam tam nad drzwiami napis "Oddział Neonatologiczny im. Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy". Widziałam matki, które tam wchodziły i wychodziły, jedne zapłakane, inne zadowolone, i zastanawiałam się, czy ja też tam trafię. Tak dotrwaliśmy do 34 tygodnia ciąży.
Poród zaczął się w nocy. Nieregularne skurcze, zabrali mnie na KTG, gdzie z przerażeniem słyszałam jak zwalniało serduszko. Nagle zaczęło mi być słabo, duszno, nie mogłam złapać tchu, dostałam temperatury. Usłyszałam, że CRP jest podwyższone, ale jeszcze nie krytyczne, podłączyli mi pompę z oksytocyną, po południu usłyszałam lekki krzyk, położono mi córcię na brzuchu, po czym została zabrana. Pani neonatolog powiedziała, że muszą ją zabrać na intensywną terapię i dokładniej zbadać. Ja trafiłam na oddział położniczy, sama, bez dziecka. Jest to straszne uczucie i pewnie matki, które tak leżały same doskonale wiedzą o czym mówię. Na szczęście po dwóch godzinach jechałam już wózkiem korytarzem, który dobrze znałam, do drzwi których tak się bałam. Serce mi stanęło jak zobaczyłam moją małą. Taka malutka, choć gigant wśród tamtych wcześniaków (miała 2380 g). Leżała wśród tych kabelków i różnych monitorów, maszyn robiących "pink", a wszystkie sprzęty miały serduszka Orkiestry. Nie miała zamkniętego inkubatora, nie miała maseczki z tlenem. Od pani doktor dowiedziałam się, że radzi sobie na tyle dobrze, że nie muszą podawać tlenu, że podają tylko antybiotyk. Stałam i patrzyłam. Pani pielęgniarka z uśmiechem zapytała, czy nie chcę wziąć dziecka na ręce. Pamiętam to ciepło, te malutkie rączki, te włoski, to ciałko z cieniutką skórką i ten lęk, że zrobię jej krzywdę, bo ma na sobie tyle kabelków. Przychodziłam do niej co 3 godziny. Walczyłam o laktację, bo wiedziałam, że to dla niej bardzo wiele. Któregoś dnia jadłam śniadanie, przyszła do mnie pani pielęgniarka i mówi, że jestem wołana do dziecka. Serce mi zamarło, bo pomyślałam, że coś jest nie tak. Biegnę, myję ręce, płaczę, wchodzę na salę, a tam pani pielęgniarka jest przy mojej Ingusi, a ordynator - doktor Haidar siedzi przy olbrzymim stole. Patrzą na mnie, bo ja zapłakana i lekarz stojący obok powiedział, że wezwali mnie do karmienia. Uśmiechnęli się i przeprosili za niepotrzebny stres. Doktor Haidar powiedział, że przekaże personelowi, by mówili, że wzywają do karmienia, by matek nie stresować.
Po paru dniach przeniesiono nas na patologię noworodka. Tam poznałam kolejne pielęgniarki, które już wiem dlaczego są nazywane "ciociami" lub "aniołami". Jedna wytłumaczyła jak radzić sobie z laktacją, inna pokazała i wytłumaczyła jak kąpać malucha. Zawsze miały czas, gdy o coś pytałam, zawsze chętnie pomagały, zawsze z uśmiechem. Na oddziale zbadano małej słuch i mamy naklejkę z czerwonym serduszkiem w książeczce zdrowia. Po kilku dniach poproszono mnie bym przyniosła ciuszki dla małej i dostałam ją do siebie na salę! Po paru dniach naświetleń dostałyśmy wypis. Dziękując pielęgniarkom i lekarzom z oddziału Orkiestry płakałam ze szczęścia, że obie wracamy do domu, na do widzenia usłyszałam życzliwe "nie wracajcie tutaj".
Niestety następnego dnia położna stwierdziła, że Inga żółta i następnego dnia byłam w szpitalu, nie w Białej, tylko w naszym miejscowym. Po jakimś czasie się jej poprawiło, ale kolejnej nocy zaczęła jakby gorzej oddychać, jakby miała katar i w poniedziałek rano pojechałyśmy do lekarza skontrolować sytuację. Pani doktor zbadała małą i powiedziała, że jest do obserwacji, coś tam słychać, ale nie na tyle by coś zaczynać leczyć, ale ostrzegła że może z tego być za 2 dni zapalenie płuc. Już tego samego wieczoru mała zaczęła się "przyduszać" i znów trafiłyśmy do szpitala. Było kiepsko. Pani doktor powiedziała, że zadzwoni, by nas przenieść do Lublina. Zapytałam o Białą Podlaską, bo tam lekarze znają małą, poza tym przy wypisie mi powiedziano, że mogę do nich dzwonić jakby coś się działo. Usłyszałam, że na razie Lublin, jednak tam odmówiono nam przyjęcia. Po kilku telefonach okazało się, że Biała nas przyjmie, tylko musi załatwić karetkę. Przyjechali z ogromnym inkubatorem. Nie przypuszczałam, że mała będzie jechać na sygnale. Płakałam, a z drugiej strony byłam spokojna, że wracamy tam, gdzie się wszystko zaczęło. Pani pielęgniarka z panią doktor od razu nas rozpoznały i poprosiły na salę. Usłyszałam "zapalenie płuc" i zamarłam. Serce mi pękało jak patrzyłam na moją córcię, jak walczy, jak jej ciężko było brać każdy oddech. Następnego dnia doktor Haidar przywitał nas z uśmiechem, pamiętał nas. Mówił, że od razu powinnyśmy tu przyjechać, zapewnił o opiece, w którą ja nigdy nie wątpiłam i, że będzie dobrze. Dni mijały, mała była codziennie badana przez kilku lekarzy i zdrowiała. Po ponad tygodniowym pobycie lekarze mieli nam dać wypis. Zrobiono małej kontrolne badania i coś było nie tak, miała złe wyniki krwi i nie wiadomo było dlaczego. Czekaliśmy na posiew, ale mała już zaczęła dostawać antybiotyk o szerokim spektrum działania.
Rano przyszedł doktor Haidar i poprosił mnie do siebie do gabinetu. Tam spokojnie wytłumaczył, że moja mała wystraszyła lekarzy, bo żadnych objawów wcześniej nie było i, że coś jest nie tak, ale cały czas działają. Antybiotyk na pewno zadziała. Dopiero teraz się dowiedziałam, że jak przyjechaliśmy, to mojej małej pogorszyło się i była na granicy pójścia pod respirator. Mimo ciężkiej sytuacji, poczułam się lepiej po rozmowie z nim i się uspokoiłam. Miałam 100% zaufania do zespołu lekarzy tam pracujących i wiedziałam, że zrobią wszystko by mała wyzdrowiała. Po kolejnym tygodniu leczenia wyniki poprawiły się, ale wyszła anemia. Ponoć bardzo częsta u wcześniaków. Mała miała mieć transfuzję. Pielęgniarki dodawały mi otuchy i mówiły, jak to ja się dzielnie trzymam. To one głównie opiekowały się moją kruszynką, pokazały mi jak ją złapać by wykąpać, jak uspokajać w kolce, odpowiadały na moje pytania, a czasem po prostu zostawały chwilę dłużej po podaniu leków na rozmowę, taką ludzką, babską, o małej, a czasem o niczym. To dzięki nim, dzięki doktorowi Haidarowi i całemu zespołowi lekarzy tam pracujących mimo wszystko miło wspominam pobyt w szpitalu. Mimo ciężkich przeżyć których nikomu nie życzę, to uśmiecham się myśląc o szpitalu w Białej Podlaskiej.
Dziękuję WOŚP za sprzęt w bialskim szpitalu, bo gdyby nie on, to moja córcia... nawet nie chcę myśleć. Możecie być pewni, że żadna złotówka przekazana na oddział neonatologiczny w Białej Podlaskiej nie jest zmarnowana, że sprzęt jest w pełni wykorzystywany, że ludzie którzy tam pracują zasługują, by pracować na najlepszym sprzęcie, bo to co tam robią jest nie do opisania.
Nie rozumiem ludzi którzy krytykują WOŚP, czy Pana Owsiaka zarzucając mu, że bierze kasę dla siebie. Ten, kto tak mówi nie był na takim oddziale, bo to my, matki i rodzice wcześniaków widzimy te czerwone serduszka na sprzętach ratujących nasze maluchy, to my przebywamy na oddziałach i słyszymy te wszystkie "pinki" od monitorów. Sama wspierałam wcześniej WOŚP może w mało istotny sposób, ale dopiero teraz, po tych przeżyciach, po wizycie w szpitalu, widzę, ile tak naprawdę WOŚP zrobił dobrego, ile sprzętu ofiarował by maluszki miały szansę żyć. Może zanudziłam trochę moją historią, ale chciałam w wiarygodny sposób opisać moje uczucia, przeżycia i historię związaną z czerwonym serduszkiem. Może to śmieszne, ale gdziekolwiek widzę teraz tą czerwoną naklejkę uśmiecham się.
Życzę Wam wytrwałości i sukcesów, ale przede wszystkim nie tracącej nigdy nadziei. Mimo bezsensownych fal krytyki, nie przestawajcie grać! Krytykujący was tak naprawdę nie znają problemu i nie wiedzą o czym mówią, bo tego nie doświadczyli, nie byli leczeni takim sprzętem, nie widzieli jak dzięki Wam ratują bezcenne życie!
Posłuchajcie może mało istotnego głosu jednej matki, której córcia żyje dzięki Wam! Dzięki Wam dzieją się cuda! Dzieciaczki, które nie dały by rady same żyć, dzięki Wam teraz biegają, śmieją się i rosną! Z całego serca wierzę, że i moja córcia mimo ciężkiego startu będzie zdrową i silną dziewczynką. Dziękuję, że miała szansę i możliwość wyzdrowienia, że trafiła na tak wspaniałych ludzi tam w Białej Podlaskiej, że doktor Haidar jak dobry tata tak nad wszystkim tam czuwa.
Mam nadzieję, że faktycznie Orkiestra będzie grać do końca świata i o jeden dzień dłużej, bo te bezbronne maluszki są tego warte!
Jeszcze raz dozgonne dziękuję,
Olga